Nic nie mamy – a otrzymujemy wszystko. Nic nie znaczymy – a okazujemy się godni najważniejszego daru. Czy już to odkryliśmy? Uzdrowieni z jednej choroby – zapadamy na inną. Wybawieni z jednego nieszczęścia – ściągamy sobie na głowę kolejne. Podniesieni – upadamy znowu. Ta niekończąca się litania naszych potrzeb i próśb, spraw naglących i codziennych, najistotniejszych i błahych. Doświadczenie, że wciąż nie wystarcza – czasu, zdrowia, energii, pieniędzy, sił. Gdyby spróbować spojrzeć na to oczyma wiary, dostrzec można, że Bogu także nie wystarcza. Taki układ z nami Mu nie wystarcza – dawać, o co prosimy, zaspokajać, przeprowadzać przez zawiłości życia. Tak, to za mało. Dlatego Bóg sam da nam znak: „Oto Panna pocznie i porodzi Syna, i nazwie Go imieniem Emmanuel, albowiem Bóg z nami”. Oto przestajemy być kimś, komu się wiele daje, jesteśmy kimś, z kim się żyje, kogo los uznaje się za własny. Narodziny Jezusa zmieniają układ sił w tej relacji – ten Człowiek potrzebuje człowieka, ten Bóg oddaje się w nasze ręce. Czekać – to nie jest sytuacja komfortowa. Z życia codziennego doskonale znamy wszelkie odmiany zniecierpliwienia, narastającej frustracji, niezręcznej sytuacji bycia petentem. Owszem, czasem miły czar przygotowań – choćby tych przedświątecznych: myślenie o bliskich, umyte okna, zapach pierników. Ale na ogół, przyznajmy, nic przyjemnego – oczekiwanie wymaga hartu ducha, solidnie nas prześwięci, czasem przygnie do ziemi. Może zresztą dlatego czekamy – bo trudno się podnieść, bo jesteśmy wykończeni, bo sami nie damy rady. Choćbyśmy nie wiem jak się szarpali – nie damy rady. Pozostaje nam tylko prosić, żywić nadzieję, czekać. Dlatego Bóg sam da nam znak: „Oto Panna pocznie i porodzi Syna, i nazwie Go imieniem Emmanuel, albowiem Bóg z nami”. To się dzieje naprawdę. Nic nie mamy – a otrzymujemy wszystko. Nic nie znaczymy – a okazujemy się godni najważniejszego daru. To nie jest kwestia naszych zasług, przedpłaty dobrych uczynków, zgromadzonego modlitewnego kapitału – ten Człowiek chce być blisko nas, ten Bóg czeka na spotkanie z nami.

  • Dlatego czekać to żyć ze świadomością, że nie jesteśmy samowystarczalni.
  • Czekać to pamiętać, że swój największy dar – własną obecność – możemy ofiarować komuś tylko sami, z własnej woli.
  • Czekać to umieć złożyć swój los w Boże ręce, zaufać, że On sam wybierze sposób i czas.

Przyłożone do ziemi ucho potrafiło niegdyś uchwycić odległy jeszcze tętent zbliżających się koni. Wyczulone zmysły w ciszy zimowego wieczoru reagowały na każdy, nawet najmniejszy dobiegający z zewnątrz szmer. Ludzie przyklejali nos do szyby, bacznie obserwując choćby najmniejszy ruch w pobliżu domu, lub wychodzili na zewnątrz pochodniami oświetlając obejście. Nadjeżdżający gość jeszcze nie zdążył zejść z wozu lub sani, a już cała rodzina stała wokół, witając przybysza. Czasem był intruz. Wówczas szybko należało przygotować się do obrony. W jednym i drugim przypadku obowiązywała czujność. By nie zostać posądzony o nietakt lub nie ponieść strat. Czujność potrzebuje ciszy i uważności. Dlatego nie znajduje upodobania w nadmiarze tępiących słuch dźwięków i słów. A jeśli już zostanie zmuszona do zanurzenia się w gwar i harmider, jest obok, na zewnątrz, ponad. Jakby zamknięta w sobie, a jednak otwarta. By zawsze być w odpowiednim miejscu, na czas. By nie przegapić, nie zmarnować szansy.

Red.